Słyszał już dolatujące ze wsi szczekanie psów, ryk bydła i głosy ludzi. Lecz między nim i krańcem tego błonia ukazała się nieoczekiwana przeszkoda: — rzeka.
Ukryta w wysokich, obłych brzegach, wysłanych rudą murawą — zataczając się niezliczonymi półkolami, które tworzyły długi szereg półwyspów, rzeka biegła bystrym, czarnym nurtem… Linia jej brzegu, która z drogi czyniła gzygzak, wijącą się wstęgę, była dla strudzonego nową formą natrząsania się losu…
162 lata temu rannemu powstańcowi Józefowi Odrowążowi, bohaterowi powieści Stefana Żeromskiego Wierna rzeka, woda stała się przeszkodą w drodze do miejsca, gdzie mógłby znaleźć schronienie i ratunek… Była „wezbrana po same górne brzegi od wiosennego roztopu i wylewu, pełna czarnej, wijącej się wody, która bujnymi mknęła baniami — głęboka rzeka zamykała drogę półkolem w prawo, półkolem w lewo.
Uderzył ucho niemy jej szum, ukazał się zdziczałym oczom zbiega czarny jej wąż jako przeklęta, szydząca moc, która przecina ostatni szlak ucieczki.” To było bez mała dwa wieki temu zimą, a ja dotarłem do jej nurtu wiosennym rankiem.
Jakże inaczej wyglądał świat widziany przeze mnie od świata naszego bohatera. To przecież pełnia wiosny i wczesny ranek. I tak jak w powieści nad doliną i polami zalegała mgła, a z niej wyłaniały się nadbrzeżne zarośla i szuwary jeszcze w jesiennych barwach.
Gdzieś tam nad szarym lasem w mgle leniwie wznosiła się złota tracza. Szarobiałe tumany mgły wirowały, unosiły się i opadały złotem budzącego się dnia. Zalśniły łąki, a na trawach i liściach zalśniły jak perły krople rosy. A woda… Odbiła się w niej złota i wesoła wiosna.
Z bystrym nurtem popłynęła w krętą, prastarą, a wiecznie nową, daleką drogę.